czwartek, 18 lutego 2016

Wściekłość Yeti

Śnieg? Odludzie? Krwiożercze, koszmarnie animowane bestie? Grupka ludzi w roli hors d'oeuvre dla wyżej wspomnianych? Nie, nie zamierzam rozpoczynać drugiej recenzji "Góry śmierci" - w zamian wraz z Nic śmiesznego dostarczamy wam dziś, szanowni czytelnicy, opis dzieła niemal równie poronionego. Bo "Wściekłość Yeti" jest taka z pewnością, o czym przekonamy was już za moment.


rage of yet i hairy boobies
źródło: wikipedia



Pierwszy rzut oka na opis filmu- i już wiemy, że będzie źle, a przynajmniej niezbyt dobrze, twór bowiem wykazuje niepokojące wręcz podobieństwo do wyżej wspomnianej poczwary. Do tej pory uważałam, że recenzując "Górę śmierci" dotarliśmy do samego jądra ciemności i partactwa kinematograficznego, okazuje się jednak, że nie ma takiego dna, w które nie można by zapukać od spodu. Dziś właśnie takie ciche skrobanie się rozległo- "Wściekłość Yeti", drugi z płodów reżyserskich zapędów Davida Hewletta, to chyba najgorszy gniot jaki dane mi było oglądać.


Ale, ale, cóż to w ogóle jest za twór? Otóż mamy do czynienia z obrazem, który nazwano horrorem zapewne przez przypadek - więcej tu (od biedy) akcji, niż czegokolwiek, co próbowałoby chociaż imitować strawny film grozy. Skoro jednak sprzedaje nam się go jako horror, to jako horror zostanie oceniony...
Fabuła przedstawia się dosyć klarownie (przynajmniej jej streszczenie, w którym nie sposób opisać wielu jej idiotyzmów): bracia Jonas i Jace, "ludzie od wszystkiego" na usługach pewnego milionera, zostają przezeń wysłani na Arktykę, gdzie wybawić mają z opresji grupkę ludzi poszukujących dla Millsa (czyli wspomnianego bogacza) cennej księgi. W fascynującej tej wyprawie naszym przygłupom towarzyszyć będzie para organizująca turystykę na Arktyce, weterynarz, zabrany omyłkowo zamiast lekarza (kroi się kupa śmiechu, prawda?), Lynda, czyli "koordynatorka zespołu", oraz, o zgrozo, my. No i oczywiście mnóstwo yeti...wściekłych yeti.

Piotruś mówi: zapraszam na herbatkę.
źródło: torrentbutler.eu


Właściwie słowo "yeti" w odniesieniu do naszych sympatycznych stworków jest nie do końca poprawne; tu mamy do czynienia z yerenami, "brakującym ogniwem" między człowiekiem a naczelnymi. Jak dowiadujemy się z Księgi (wprawdzie napisanej po chińsku, ale dziwnym zbiegiem okoliczności interesujący nas fragment został przetłumaczony na angielski), yereny zostały przywiezione z Chin na statku Victoria, który z jakichś nie do końca jasnych przyczyn się rozbił, w wyniku czego stadko człekokształtnych rozbiegło się po całej Arktyce. 
Okazuje się, że ewolucja yerenów grzała na amfetaminie, bo w ciągu niecałych dwustu lat urodziwe te zwierzątka zdołały wykształcić w sobie całkiem niezłe mechanizmy przystosowawcze z zakrzywiającym światło, kuloodpornym futrem włącznie. Jak wygląda to w praktyce? Niestety, bardzo rozczarowująco. W filmie niewiarygodną tę cechę, mogącą stanowić całkiem niezłe tło dla rozpaczliwej walki o przetrwanie, pokazano na dwa sposoby: albo yereny widać, albo nie. Bez żadnego związku z tym, co się aktualnie dzieje na ekranie i bez absolutnie żadnego sensu.


Dodać należy, że znacznie lepiej dla widza, gdy yerenów aktualnie nie ma na horyzoncie - nie dość, że ich animacja niechybnie wywołuje spazmy, co ujęcie mają inny rozmiar. Tak, naprawdę. Gdyby film już w pierwszych sekundach trwania nie przeżerał mózgu na wylot, musiałoby paść nieuniknione pytanie - jakim cudem nasi bohaterowie mieli szanse w starciu z niewidzialnymi, kuloodpornymi, zabójczymi (i paskudnymi) yeti? Oczywiście nie padnie, "Wściekłość..." nie tylko wytrąca nam z ręki prostą, lecz skuteczną przecież broń zwaną racjonalnym myśleniem, objawiając nam się w swej pełnej, haniebnej, bezwstydnej krasie i wprost tym samym mówiąc, że na nic zda się tu zdrowy rozsądek - przygważdża także do gruntu ciągłym ogniem wspominanych nieścisłości fabularnych, nędznych atrap scen komediowych, nieciekawą grą aktorską, irytującymi postaciami, przede wszystkim jednak - nieznośną, wszechobecną nudą, która niczym opryszek w ciemnym zaułku łapie nas za szyję i młóci pięścią, póki nie padniemy bez zmysłów. To wręcz podręcznikowy łomot, po którym żałujemy, że w ogóle przyszliśmy na świat.

nazajutrz
źródło: własne


Zastanawiacie się pewnie, dlaczego w dzisiejszej recenzji tak niewiele jest zwyczajowych faktów na temat dziełka. Otóż- nie ma o czym pisać. To twór tak ze wszech miar zły, że jedynym, co warto o nim wiedzieć jest informacja, że należy omijać go szerokim łukiem. Nieobecność klimatu chyba nikogo nie zdziwiła, fabuła- streszczona powyżej- zamiast ciekawości wywołuje jedynie łagodne zdumienie, animacja leży martwa w stanie rozkładu zaawansowanym do tego stopnia, że cały oddział nekromantów nie zdołałby postawić jej na nogi, a bohaterowie są tak wkurwogenni, że widz najchętniej wyręczyłby ułomne miśki i sam ich ukatrupił.
Ten film ma jedną, jedyną zaletę- stosunkowo szybko zaciera się w pamięci. Jeśli więc, pomimo naszych ostrzeżeń, odważycie się wyruszyć na Arktykę, by uratować gromadę bałwanów, istnieje spora szansa, że wkrótce o wszystkim zapomnicie. Ja również mam zamiar, po zakończeniu tej recenzji, pozbyć się z głowy obrazu zębatych niedźwiedzi i nigdy więcej do niego nie wracać. 

I może popytać o jakiegoś dobrego psychiatrę.


duże włochate cyce
źródło: orbite.pl


Oceny:

Fabuła: 2
Klimat: O
Gra aktorska: 3.5
Czarny charakter: 1

Całokształt: 1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prosimy o nie używanie komentarzy w celach autopromocyjnych; wpisy takie będą prędzej czy później usuwane.