źródło: filmweb.pl |
"Trzęsienie duchów" to stosunkowo nowy film. Ciężko osądzić, czy zamierzony był na satyrę, czy też regularny horror- w obu przypadkach wypada bardzo słabo. Paul Birkett i Anthony Ferrante uraczyli nas "fantastyczną" opowieścią: upadek magicznej monety na podłogę w szkole powoduje trzęsienie ziemi, w wyniku którego budzi się dyrektor Danforth- założyciel placówki, morderca i czarnoksiężnik. I co najgorsze- kawalarz. Do każdej niemal ofiary rzuca jakimś stylowym sucharem, a efekt jest po prostu żenujący.
Najbardziej popularny przepis na horror głosi, co następuje: do zamkniętej, najlepiej cieszącej się sławą "przeklętej" parceli wrzuć parę duchów, garść drobno posiekanych nastolatków, całość dokładnie wymieszaj i polej ketchupem, ewentualnie dopraw szczyptą mrocznej tajemnicy. Tutaj teoretycznie mamy wszystko, co niezbędne do stworzenia takiego właśnie "dzieła", bliźniaczo podobnego do tysiąca innych produkcji; straszaki są, młodzież jest, juchy dostatek, a i namiastka nędznej zagadki się znajdzie. A jednak coś się nie udało. Coś poszło nie tak.
źródło własne |
Klimat, jak chyba we wszystkich potworkach, o których możecie tu przeczytać, praktycznie nie istnieje, a to za sprawą tragicznych żarcików (głównie naszego dyrektora) oraz niekiedy fatalnego wykonania. Straszy szczególnie animacja nawiedzonych żab w gabinecie biologicznym, która przywodzi na myśl gryzonie z krótkometrażowego, niszowego horroru "Noc morderczych chomików", warto wspomnieć także o dziewczynce, której głowa eksploduje, rosnąc przedtem w sposób wybitnie nienaturalny (jeśli w ogóle pęcznienie głowy można nazwać "naturalnym") i kojarząc się głównie z facjatami oglądanymi przez judasza w drzwiach. Takie sceny lepiej byłoby pominąć, niż wykorzystać w formie, jaką nam tu zaprezentowano.
Sytuacji nie ratuje woźny parający się magią (białą, oczywiście) w osobie Danny'ego Trejo (który mnie osobiście kojarzy się głównie z żałosną "Maczetą"). Pomijając już fakt jego podejrzanej wręcz znajomości wszelkich zaklęć, czarów, uroków i przeciw uroków -co najwyraźniej Meksykanie mają wpisane na "dzień dobry" w DNA- twórcy zafundowali nam wątpliwą przyjemność podziwiania nadgryzionego zębem czasu aktora bez koszuli. Kolejne indywiduum- zdziczała kochanka eks- dyrektora, z ukazującym wszystkie spiczaste ząbki uśmiechem, poruszająca się głównie na czworaka i komunikująca się ze światem zewnętrznym wyłącznie mrożącymi krew w żyłach wrzaskami. Doprawdy, jest się czego bać.
źródło własne |
Postacie, choć słabe i nie budzące większych uczuć, są zagrane porządnie. Nie są to role oscarowe, ale aktorzy są jednym z nielicznych jaśniejszych punktów na czarnym tle całości. Nie można się też przyczepić do muzyki. Nie zachwycała, ale też nie przeszkadzała, co w przypadku tego filmu należy uznać za ogromną zaletę.Cała reszta jest, by użyć eufemizmu, mierna. Wisienką na torcie są oczywiście wspomniane efekty specjalne, jak na 2012 rok- paskudne i śmieszące amatorskim wykonaniem. Wszystko to składa się na jeden z najgorszych koszmarów, jakie spłodziło kino ostatnich lat.
Oceny:
Fabuła: 3.5Klimat: 2
Udźwiękowienie: 9
Gra aktorska: 7.5
Czarny charakter: 2.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prosimy o nie używanie komentarzy w celach autopromocyjnych; wpisy takie będą prędzej czy później usuwane.